Środków transportu w Indiach jest wiele, a mimo to podróż, to prawdziwe wyzwanie. Samoloty, samochody, metro, pociągi, autobusy, sleeperbusy, taksówki, motory, autoriksze, riksze rowerowe, rowery. Prawie wszystkie zatłoczone i brudne, jak większość indyjskich ulic.
Hindusi mają prawdziwą zdolność do załadunku nie tylko przewożonych towarów, ale i ludzi. W małej rikszy potrafią pomieścić się nawet w ośmioro, ba w pięcioro to jeżdżą motorem. Ciężarówki wręcz uginają się od ciężaru załadunku, a jak na pasażerów nie ma miejsca w środku lub na tak zwanej pace, jeżdżą na dachu czując wiatr we włosach. W pociągach i autobusach ciężko uniknąć tłoku, chcąc jechać wygodniej można wykupić droższy bilet z przypisanym miejscem.
Prawdziwym wyzwaniem jest przejażdżka autorikszą, zwaną potocznie tuk tukiem. Szczególnie po ulicach większych i bardziej tłocznych miast. Jak dla mnie Mumbaj wygrywa! Tu każdy się spieszy, każdy chce być pierwszy, lepszy, głośniejszy! Klakson na klaksonie, niektórym kierowcom ręka z nich w ogóle nie schodzi. Wszyscy pędzą, wpychają się, wymuszają pierwszeństwo, dopasowują swoje pojazdy jak klocki tetris. O przepisach drogowych pewnie nikt tu nie słyszał, a jak słyszał to i tak nie mają znaczenia, tak jak stop na czerwonym świetle czy pieszy z pierwszeństwem na zebrze. Prawo jazdy nie obowiązuje, uprzejmość i szacunek wśród uczestników ruchu też nie. Za to obowiązuje ruch lewostronny i zasada kto większy i sprytniejszy ten pierwszy! Można jednak się w tym bałaganie odnaleźć, czego doskonałym przykładem są Hindusi. A turyści, no cóż, muszą sobie radzić w tej miejskiej dżungli ulic i uliczek, korków, bałaganu i pośpiechu, a karty ulgowej nikt nie przewiduje.
Wypadków jest wiele, już w pierwszym tygodniu indyjskiej podróży byłam świadkiem świeżej krwawej plamy na asfalcie po motocykliście i potrącenia młodej dziewczyny na skrzyżowaniu.
Jeden wielki harmider, zgiełk i bałagan. A działa! Mam wrażenie, że korki rozkorkowują się tu szybciej niż na warszawskich ulicach. Przynajmniej nie ma nudy, ani czasu na szminkowanie ust czy rozmowy przez telefon, tu sytuacja na drodze ciągle się zmienia.
Jadąc tuk tukiem mam świetną zabawę! A po prawie każdej przejażdżce po dziurawych drogach nowe siniaki na kolanach i guzy na głowie. Rikszarz jeśli tylko ma taką okazję zapiernicza ile fabryka dała, nie zważając na braki w asfalcie i pasażerów podskakujących na tylnych siedzeniach.
Jeśli jest korek i tak nie stoi, jedzie dalej, wciska się, trąbi, klnie, czasem krzyczy! Jest królem szos. Wyjściowa cena jego usługi jest zawsze zabójczo wysoka, ale lubi się targować. Jeśli cena proponowana przez Ciebie będzie za niska to odmówi, ale często gdy odwrócisz się na pięcie z pytaniem do stojących przy Twoim boku innych, krzyczy, że się zgadza, będzie namolnie namawiał do przejażdżki właśnie z nim i nie pogniewa się jeśli nie skorzystasz z jego usług. Wybór jest duży, na każdym rogu czekają rikszarze chętni, by zawieść turystę w wyznaczone miejsce, a najlepiej obwieść po całym mieście i wszystkich atrakcjach, oczywiście za bardzo atrakcyjną cenę… Nie można mieć obaw przed targowaniem się! Rikszarze potrafią być natrętni jak muchy, nawet jak piąty raz odmawiasz będą jechać za Tobą lub biec krzycząc do ucha, że na pewno potrzebujesz podwózki.
Dla właściciela tuk tuk jest niczym dom, w nim śpi i odpoczywa wylegując się leniwie podczas popołudniowych upałów, je i plotkuje z kumplami z ulicy. W środku pojazdu koniecznie muszą znaleźć się kiczowate naklejki bóstw a na ściankach przy tylnych siedzeniach pasażerów plakaty z gwiazdami bollywoodzkich hitów lub z pięknie uśmiechającymi się Hinduskami i hinduskimi bobasami. Kolor i fantazyjność niektórych tapicerek potrawią poprawić humor.
Ledwo wsiadam zaczyna się jazda! Rusza, przyspiesza, już prawie pędzi i nagle hamuje, bo inny kierowca bezczelnie zajechał drogę. Klakson i wrzaski. I znów pęd, wiatr we włosach, smród spalin i brudu. Dziury, kolejne siniaki i nagle ostre stop. Klaksony idą w ruch. Niewyobrażalny hałas, aż bolą uszy. Każdy trąbi, niecierpliwe kręci się na siedzeniu, klnie pod nosem, albo krzyczy, przecież jest ważniejszy i bardziej się śpieszy. Korek tysiąca pojazdów: samochodów, motocykli, riksz, rowerów, wózków, ale też zwierząt i przechodniów próbujących przedostać się na drugą stronę ulicy. Przejść dla pieszych ani zielonego światła nikt nie dostrzega. Pieszy jest tu zdecydowanie na spalonej pozycji. Czasem pokonanie skrzyżowania graniczy z cudem, jest jak labirynt, jak tykająca bomba.
I znów ruszamy, kolejne obrazki migającego w oczach miasta, biedy, śmieci, brudu, rozwalonych chodników, domów i całych dzielnic, również tych bogatszych, czystszych i mniej zatłoczonych, bardziej zielonych i lepiej zorganizowanych. Mijamy sklepy i ulicznych sprzedawców, wyprzedzamy rowerzystów, kolorowe ciężarówki, omijamy przechodniów, psy, święte krowy, świnie i inny zwierzyniec.
Emocje na zmianę, gęba się cieszy na to wszystko, bo nowe i inne, bo trochę jak za dzieciaka na karuzeli, a w oczach lekki strach przed stłuczką, która wydaje się nieunikniona, a do której jednak nie dochodzi. Momentami mocniej wciskam się w fotel, nogami zapieram o podłogę chcąc hamować a palce dłoni silnie zaciskam na barierce by nie wypaść. Znów hamujemy, przejeżdżamy kilka dziur i zjeżdżamy na pobocze. Udało się dotrzeć do celu, ufff! Wciskam do rąk rikszarza ustaloną z góry kwotę. I choć chciałoby się powiedzieć „pierd… nie jadę” biegnę na pociąg, w którym spędzę kolejnych kilka nocnych godzin, próbując zasnąć w pełnym wagonie, przewalając się na brudnej leżance z boku na bok. Ale to już zupełnie inna historia, zresztą pociąg i tak pewnie się spóźni!
Tekst i zdjęcia Marta :)
Leave a Reply