Będąc dzieckiem słuchałam Fasolek, ale gdy w wieku 5 lat usłyszałam w telewizyjnej liście przebojów Niedzwieckiego przebój “Bad” Michaela Jacksona od razu się zakochałam. Kochałam jego głos, taniec, uśmiech. Namiętnie słuchałam kaset z przebojami i rozklejałam plakaty na ścianach pokoju. A gdy się dowiedziałam, że swoje urodziny świętuje dokładnie tego samego dnia co ja byłam w siódmym niebie. Im byłam starsza a jego nos mniejszy, skóra jaśniejsza a przeboje słabsze, tym moje zauroczenie do gwiazdy pop mijało. Choć podziw do jego talentu pozostał.
Kilka dni po świętach Bożego Narodzenia, które spędziliśmy z Mirkiem w Jodhpur, czyli niebieskim mieście Radżastanu wyruszyliśmy w dalszą podróż. Tłukąc się 6 godzin autobusem dotarliśmy do Jaisamer, zwanego złotym miastem. Leży ono na pustyni Thar, niedaleko od granicy z Pakistanem. Swoją nazwę zawdzięcza kolorowi budynków w większości powstałych z żółtego piaskowca, które mieniąc się w promieniach słońca sprawiają wrażenie złotych.
Do Jaisalmer wybraliśmy się głównie, by bliżej poznać pustynie i wielbłądy.
Zatrzymaliśmy się w hostelu Abu Safari, w którym jak nie trudno się domyślić organizowane są pustynne wycieczki. Abu, całkiem przystojny czterdziestolatek w turbanie i właściciel hostelu, okazał się pozytywnym świrem kochającym wszystko i wszystkich w koło, a w szczególności młode, samotnie podróżujące dziewczyny. Jak mawiał “Life is camel, camel is life, life is desert, desert is life, life is sun, sun is life, life is fire, fire is life, life is food, food is life…” i tak bez końca. Zaproponował kilka opcji camel safarii, z których wraz z czterema innymi mieszkańcami hostelu wybraliśmy dwudniowe. Wyruszyliśmy nazajutrz, a resztę dnia wykorzystaliśmy na zwiedzanie starego miasta.
Na ulicach Jaisalmer, jak w większości indyjskich miast, panuje chaos i bałagan, biegają świnie, chude i brudne psy a murki śmierdzą moczem. Choć miasto samo prosi się o porządek, a śmietniki o ich używanie mieszkańcy pozostają głusi i ślepi na te prośby.
Nad liczącym około 78 tysięcy mieszkańców miastem, na szczycie wzgórza Trikuta, króluje fort. Wybudowany z żółtego piaskowca w 1156 roku przez maharadżę Dźajsala. Do fortu można dotrzeć wąskimi, uroczymi złotymi uliczkami starego miasta. Gubiąc się, podziwiając przepięknie zdobione haveli, czyli domostwa arystokracji i bogatych kupców radźpuckich, popijając chai przy małych ulicznych budkach, rozmawiając z lokalnymi sprzedawcami można spędzić godziny na poznawaniu mieszkańców oraz historii miasta. Mieszkańcy bardzo chętnie dzielą się opowieściami, trochę pod pretekstem gościnności zapraszają do oglądania swoich haveli, w których jak się później okazuje znajdują się sklepiki z lokalnymi różnościami. Nie są jednak tak natrętni i krzykliwi jak sprzedający “wszystko i nic” przy ulicznych straganach.
Miły wąsaty Hindus opowiedział nam krótko o swojej historii i zabytkowej posiadłości. Był 6 pokoleniem po sekretarzu bogatego właściciela haveli i to właśnie jemu z nieznanych mi powodów przypadł w spadku dom. Obecnie mieści się w nim sklepik z pamiątkami i wyrobami hand made tworzonymi przez lokalnych artystów. Sklepikarz wraz z rodziną ze względu na pękające ze starości ściany, zmuszeni byli zamieszkać w innym domostwie.
Haveli jest pięknie i bogato zdobioną rezydencją, której wyrzeźbione na murach ornamenty skrywają znaczenia. Gwiazdy i kwiaty miały przynieść jego mieszkańcom dobrą karmę, w szczególności szczęście, dobrobyt i zdrowie. Ażurowe okna są jednym z najpiękniejszych elementów dekoracyjnych. Niegdyś kobiety zasiadały przy nich, by z ukrycia oglądać świat i pozostać niedostrzeżonymi przez mężczyzn z zewnątrz. Do dziś w Radżastanie kobiety chodząc ulicami zasłaniają twarze chustami. W oknach wisiały kotary, które chroniły przed gorącymi promieniami słońca, ale również używane były do wachlowania. W głównym pomieszczeniu znajduje się 6 par drzwi, które kiedyś w razie niebezpieczeństwa służyły do szybkiej ucieczki, a na suficie umocowane są haki, na których wieszano lampy oliwne oświetlające wnętrze haveli. Kuchnia i pomieszczenia gospodarcze znajdowały się w podwórzu.
Obecnie w haveli spadkobiercy zakupić można ręcznie wyszywane obrusiki, poszewki na poduszki, kapy, zdobione kłódki, figurki, malowidła bogów czy fotografie maharadżów – królewskich władców różnych regionów Indii. Na uginających się pod różnościami półkach znaleźć można również pięknie zdobione stare i nowe pudełeczka, o których przeznaczeniu dowiedziałam się od wąsatego Hindusa. Niektóre służyły do przechowywania biżuterii, inne pożywienia np. ciapatów, inne, skrywające podobizny bogów, były po prostu przenośnymi ołtarzykami. W specjalnych pudełeczkach przechowywano opium, które długo służyło w Indiach jako lekarstwo, gdyż środki przeciwbólowe pojawiły tam dużo później niż w Europie.
Dziś opium i inne używki, jak marihuana czy haszysz mimo, że w Indiach nielegalne, są łatwo dostępne w Jaisalmer i najczęściej pochodzą z Pakistanu. Ich sprzedawcy, których nietrudno spotkać na ulicach starego miasta gwarantują najwyższą jakość.
W Jaisalmer można spędzić chwilę nad małym jeziorkiem, które dostrzec można ze wzgóra Trikuta. Niestety jest dość brudne, więc trudno tam o relaks, ale widok niczego sobie.
Nazajutrz, po leniwym poranku, wyruszyliśmy 40 kilometrów autem w stronę pustyni Thar, w miejsce, w którym czekali na nas przewodnicy i wielbłądy. Od razu spodobał mi się trochę mniejszy od pozostałych, o ciemniejszym umaszczeniu. Leżał leniwie na piasku i coś przeżuwał. Zarzuciłam nogę, trochę pokołysał, aż wreszcie wstał leniwie.
Jak ma na imię ten wielbłąd? – zapytałam.
Michael Jackson – usłyszałam w odpowiedzi przewodnika.
WTF? Michael, wiedziałam, że się spotkamy, ale że w takich wcieleniu?!!
Ruszyliśmy, wielbłąd za wielbłądem, nasza mała karawana. Podróż na jednogarbach nie należy do najwygodniejszych, trochę kołysze, trochę buja, ale to bardzo pozytywne doświadczenie. Dość szybko rodzi się pewnego rodzaju więź ze zwierzakiem. Wielbłądy są bardzo sympatyczne i łagodne, lubią pieszczoty, smakołyki i wspólne zabawy.
Piękno złoto mieniącej się pustyni, czyste powietrze pachnące słońcem, rozgrzany piasek robią niesamowite wrażenie. Gdzieniegdzie spotkać można ubogą roślinność i zwierzęta oraz pustynnych mieszkańców żyjących w cichych, małych osadach. Nawet na pustyni trudno jest całkowicie zgubić cywilizację, otaczając się wyłącznie ciszą i dziką przyrodą.
Nasze obozowisko rozbiliśmy w ustronnym miejscu, między piaskami wydm. Wdrapaliśmy się na najwyższą z nich podziwiać zachód słońca. W ciszy, pochłonięci własnymi myślami patrzyliśmy jak gorąca żółta kula staje się coraz bardziej czerwona, aż w końcu znika za horyzontem. Zabaw niczym z piaskownicy też nie zabrakło. Rysowania na piasku, fikołków, stania na rękach, zjeżdżania z wydm niczym z wielkich zjeżdżalni. Później rozłożyliśmy posłania, by nie musieć tego robić nocą i rozpaliliśmy ogień, na którym przewodnicy ugotowali pyszny wegański posiłek. Jedzony oczywiście rękami, gdyż pustynia nie przewiduje zbyt wielu udogodnień. Za to na rozgrzewkę przewidziano whisky. Po zmroku temperatura dość szybko się obniża, i gorące piaski pustyni się wychładzają. Mieliśmy dużo szczęścia, bo tej nocy było około 10 stopni Celsjusza. Resztę wieczoru spędziliśmy przy ognisku, rozmawiając, opowiadając historie, śmiejąc się a przede wszystkim podziwiając bezchmurne gwiaździste niebo, które tak trudno dostrzec żyjąc w mieście.
Cisza, natura, drobny, delikatny piasek, wolno płynące myśli, przemiła atmosfera, sen pod niebem, spadające gwiazdy spełniające marzenia. Milionowo gwiazdkowy hotel. Czego chcieć więcej? Była to zdecydowanie jedna z najpiękniejszych nocy w Radżastanie. Dla takich chwil właśnie podróżuję!
Dzięki Michael! ;)
Tekst i zdjęcia Marta :)
Leave a Reply